środa, 29 maja 2013

Trzy.


Taaaaak.! Tak, tak, tak, tak, to już dziś.! Dzisiaj, dokładnie o 20:30 zobaczę ich na żywo. NA ŻYWO.!

Kurczę pieczone NA ŻYWO.! Liama, Zayna, Louisa, Nialla i przede wszystkim Harry'ego. Wszystkich razem. Biegających po scenie, śpiewających, wydurniających się. Takich, jakich zawsze chciałam ich zobaczyć. Jak marzyłam, odkąd tylko zobaczyłam ich w X Factorze. Wiecznie czerwonego Nialla, poważnego Liama, nieśmiałego Zayna, wydzierającego się Lou i Harry'ego, który nie potrafił policzyć do pięciu. To nic, że się trochę zmienili, że wydorośleli, że ich kariera nabrała tempa. To nic. Dla mnie nadal największym marzeniem było spotkać tą piątkę kretynów, którzy nawet ze zwykłej, wydawałoby się, banalnej sytuacji, potrafią zrobić jakąś głupotę.

Ja wiem co sobie myślą inni. Że plakaty, że dziki entuzjazm, gdy widzi się ich w telewizji, że brak własnego życia. Ale szczerze.?
Nie kto inny, jak właśnie oni nauczyli mnie dystansu do siebie. Że trzeba śmiać się z własnych wpadek i dzielnie podążać za marzeniami. I nie zwracać uwagi na to co mówią inni. Jednocześnie dzięki nim pojęłam wrażliwość i empatię. Tak, kiedyś by mi nawet do głowy nie przyszło, żeby płakać na filmie, przecież to czysty wymysł czyjejś wyobraźni. A teraz co.? Do każdej komedii romantycznej potrzebuję paczki chusteczek.
I może to zabrzmi płytko, ale dzięki nim zaakceptowałam siebie. Zawsze chciałam być smukłą, wysoką pięknością, ale z moim metrem pięćdziesiąt osiem to ja sobie mogłam... marzyć. Ale co mi z marzeń, skoro nadal pozostawałam sobą. A przez ich twórczość zrozumiałam, że to jest właśnie we mnie najpiękniejsze.
No i najważniejsze, to właśnie ten zespół, a dokładniej rzecz ujmując Niall, uświadomił mi, że w moim wiecznym głodzie nie ma znowu nic takiego niezwykłego.

Tak, wiem. Nie znam ich, nie wiem jacy są. Ale znacznie wpłynęli na moje ciężkie, styrane, piętnastoletnie życie. I właśnie dlatego też między innymi chciałam ich poznać. Albo chociażby zobaczyć. Dotknąć. No nie wiem, cokolwiek. A teraz dostałam szansę.!

TAK, DOSTAŁAM SZANSĘ ZOBACZENIA ONE DIRECTION.!

I miałam ochotę wykrzyczeć to całemu światu. To całe szczęście, ten entuzjazm, nadzieję, niepewność co się zdarzy. I setki innych uczuć, których nie potrafiłam nazwać, a które kłębiły się w całym moim ciele. Nie tylko głowie, a także i dłoniach, których drżenia nie mogłam opanować, kolanach, które były dziwacznie miękkie, brzuchu, w którym kłębiło mi się tysiące motyli. Byłam strasznie, strasznie przejęta.

Ale kto by nie był na moim miejscu.?! Za kilkanaście godzin, kurczę, KILKANAŚCIE GODZIN, zobaczę chłopaków.
Nialla, grającego na gitarze.
Liama, który może znowu odwali jakieś przebieranki.
Zayna, wyśpiewującego te swoje słynne solówki.
Lou, który tańczy ten swój charakterystyczny taniec.
I oczywiście Harry'ego, który albo wyrąbie się na scenie, albo dostanie czymś ciężkim. A jeśli to będzie dobry dzień, to nawet i straci jakąś część garderoby.

Ale co by się nie działo na tym koncercie, JA NA NIM BĘDĘ. Niemalże pod samą sceną. Taaaak, POD SAMĄ SCENĄ. Jeśli mi się uda, może nawet ich dotknę.! A jak mi się poszczęści, to może nawet i dotknę Harry'ego.!

O mój Boże, nie... Nie, to nie było na moje nerwy...

Na samą myśl o dotykaniu jakiejkolwiek części ciała Stylesa, natychmiast w moim ciele odezwało się coś, czego określić nie mogłam. Co mąciło mi myślenie, co zaburzało pracę mojego organizmu i przede wszystkim powodowało, że chciało mi się piszczeć. Tak po prostu. Głośno i wyraźnie.

ŻE ZA DWANAŚCIE GODZIN ZOBACZĘ ONE DIRECTION.!

Jezu, ja do tego czasu przecież zawału dostanę...
***

W domu od samego rana trwała jakaś inwazja kosmitów. Słowo daję. Wszędzie piski, jakieś krzyki, nie wiadomo co jeszcze. I trzy gówniary biegające po domu jak kot z pęcherzem, próbujące zrobić się "na bóstwo". Bo przecież ten Henry, Neil czy inny Lewis MUSIELI ich zauważyć.

Tak, dzień koncertu. Czemu się zgodziłam.? Sama nie wiem. W dupie mam Darlene, jej słodziutkie, piękniutkie, różowiutkie koleżaneczki i ich miłość do tych tęczowych gogusiów. Od ich muzyki skręca mnie w żołądku i niedobrze się robi, a sam widok ich wypięlegnowanych gęb przyprawia mnie o mdłości. Ale w sumie to moja siostra, tak.? Pomimo, że wkurzająca, piszcząca, wiecznie wyżerająca moje jedzenie z lodówki, to jednak siostra... No i miałam za to zarobić dwie stówy...

Idąc korytarzem ze świeżo zrobioną kanapką z serem i pomidorem zostałam nagle zaatakowana przez jakąś niewielką blondynę, goniącą bez celu przed siebie i piszczącą coś o natychmiastowej potrzebie posiadania prostownicy. Przystanęłam zszokowana, nawet nie mając siły przełknąć kęsu kanapki widniejącym w moich ustach, odkręcając głowę w kierunku skąd Blondie wyleciała.

Pokój Darlene. Zielone królestwo do którego osobiście bałam się wchodzić, żeby nie zostać zaatakowaną czymś co nie wygląda jak lalka Ken. Ale wydobywające się stamtąd niepokojące odgłosy, przypominające protesty zarzynanego kota, kazały mi jednak choć zbliżyć się do drzwi jej "Królestwa". Bo a nóż któraś ma wykitować.? I potem byłoby na mnie...

Jednak jeden rzut oka na pokój pozwolił mi ogarnąć, że wszystko jest normalnie. To znaczy względem mojej siostry. Bo dla mnie podrygiwanie na środku pokoju przez tego małego skrzata, który na prawo i lewo zarzucał swoimi brązowymi włosami w towarzystwie jakiejś drugiej blondyny, to normalne nie było. Ale jak na Darlene...

- Ty, weź się uspokój, bo zawału dostaniesz zanim na koncert dojedziesz. - mruknęłam spokojnie w ich stronę, co spowodowało, że obie jednocześnie i zamarły w ruchu i się zamknęły. I jedyne co teraz rozbrzmiewało to jakieś chłopięce piski o nieszczęśliwej miłości.
- I w nocy będę cię nawiedzać, że mnie na koncert nie dowiozłaś. - Darlene natychmiast wróciła do siebie, szczerząc zęby w uśmiechu. A gdy zobaczyła kanapkę w moich rękach, jej oczy rozbłysły jakimś brązowym blaskiem szczęśliwości. I nim się zorientowałam, moja kanapka wylądowała u niej w ustach. W całości...

Debilka, no.!

- Gówniaro jedna, robisz mi kanapkę.! - natychmiast uniosłam się gniewem, starając się trzepnąć tego skrzata w coś, co by ją zabolało. Niestety, była mniejsza, trochę sprytniejsza i umknęła mi na koniec pokoju, chowając się za wcale nie większym ciałem zdezorientowanej koleżanki. A ja nie chciałam tam wchodzić, pozostając jednak w bezpiecznej strefie, przy drzwiach.
- Jak mi coś zrobisz, to powiem ojcu o piątkowym spotkaniu ze Scottem. - prychnęła z pelną buzią. - Byłoby ciekawie, jakby w trakcie... ekhm... wparował do pokoju. - rzuciła mi wyzywające spojrzenie zza ramienia koleżanki coraz bardziej zdezorientowanej koleżanki.
- Chcesz pojechać na koncert.? - mruknęłam spokojnie, opierając się władczo o futrynę dzrwi i zakładając ręce na piersi. Jakby nie patrzeć, ja miałam przewagę...
- Chcę.! Wszystkie chcemy, prawda.? - Darlene spojrzała wymownie na swoją koleżankę. Która jakby się bardziej rozluźniła. I w odpowiedzi na jej pytanie tylko kiwnęła głową. - Juliet - Skrzat z uśmiechem kiwnął głową na mnie, więc zorientowałam się, że mówi o tej Blondie, co mnie napadła w korytarzu. - musi poznać Lou, Suzanne - nie przerywając, wzrok przeniosła na blondynę w pokoju. - musi oczarować Nialla, a ja - wskazała palcem na siebie, uśmiechając się jeszcze szerzej. - ja muszę zwalić z nóg Harry'ego.
- I po co mi to mówisz.? - przypatrywałam się wszystkiemu ze spokojem i dystansem, delikatnie podnosząc prawą brew. I sama nie rozumiałam czemu tam jeszcze w ogóle stoję.
- Żebyś wiedziała za którego masz się nie brać. - Darlene powiedziała to takim tonem, jakby mówiła o czymś zupełnie oczywistym. Dodatkowo popatrzyła na mnie jak na jakąś kretynkę. Ale spojrzenie jej złagodniało, kiedy odwróciła się w kierunku największego plakatu tych swoich pięknisiów. - Patrz, to jest Harry. - wskazała na najbardziej wyszczerzonego, z jakimś dziwnym wgłębieniem w policzku. - Nie dla ciebie. - rzuciła mi ostrzegawcze spojrzenie, zupełnie jakbym zaraz się miała na niego rzucić. - Ten blondyn to Niall. - wracając spojrzeniem na plakat, wskazała na blondyna, szczerzącego się aparatem na  zębach. - Nie dla ciebie. - znowu to samo spojrzenie. - A ten to Lou. - wskazała na dziwnie pasiastego człowieka. - Również nie dla ciebie. Jakby nie patrzeć Liam i Zayn... - odpowiednio wskazała na chłoptasia z czymś niezidentyfikowanie brązowym na szyi oraz pięknisia o iście uwodzicielskim spojrzeniu. - ...mają już dziewczyny, więc...
- Więc zamknij się już, bo nie mogę słuchać tych twoich pierdół. - przerwałam jej, z nadmiaru informacji mrużąc oczy.
- To nie są pierdoły.! - oburzyła się natychmiast, przez co je głos przeszedł w te piszczące rejestry. I spojrzała na mnie z tą rządzą mordu w oczach, jak zawsze, kiedy tylko zdołałam słowo protestu powiedzieć o tych pięciu.
- Aha, jasne. - westchnęłam nieobecnie, przewracając oczami. - Ja. - przedrzeźniając jej ton wskazałam na siebie, chcąc pokazać tym kretynkom, że mówię o sobie, a nie o kolejnym jakimś ich pięknisiu - idę posłuchać sobie czegoś normalnego, zanim moje uszy i gust muzyczny zostaną zgniecione przez przyśpiewki tych debili. I nie chcę słyszeć żadnych pisków typu "Oh, Henry.!", zrozumiano.? - spojrzałam na nie wymownie, dając do zrozumienia, że jeden pisk i są martwe.
- On ma na imię Harry.! - Darlene najwyraźniej zignorowała moje ostrzeżenia. Ale co ja będę z gówniarą dyskutować...
- Kłóć się dalej, a zostaniesz w domu. - mruknęłam, a siostrunia natychmiast się uspokoiła. Korzystając więc z okazji, odwróciłam się na pięcie, chcąc wrócić do swojego pokoju, swojego ciemnego królestwa i odpocząć w nim przed ciężkim wieczorem. Jednak nim zdołałam zrobić chociażby krok w tym kierunku, znowu wpadła na mnie tamta dziewczynka od prostownicy. Znowu krew się zagotowała. - I zabierze te rozhisteryzowane blondyny ode mnie.!
***

Nic, absolutnie nic nie mogło i zamącić mojego szczęścia. Nawet Louise i ten jej wieczny bunt na wszystko, co popularne. Szczerze mówiąc to w nosie miałam jej reakcję, bo...

TAK, MIAŁAM JECHAĆ NA KONCERT.

Ta myśl nie dawała mi spać. Ale nie tylko mi, Suz i Juls również panikowały, tak samo jak i ja. A gdy wybiła siódma rano, obie niemalże równocześnie zjawiły się w progu mojego domu, gdzie miałyśmy się przygotować na koncert.

Przygotować... W naszy mniemaniu oznaczało to jedynie tyle, że ja jadłam wszystko, co wpadło mi w ręce, Juls darła się w niebogłosy, śpiewając wraz z płytą chłopaków, a Suz starała się nie paść na zawał, że niedługo zobaczy Nialla. Ale wszystkie, równocześnie próbowałyśmy się odpowiednio ubrać i umalować, by powalić chłopaków na kolana. Bo przecież o to tam chodzi, prawda.? No, przynajmniej ja o tym marzyłam. Pójść na koncert, stanąć pod sceną i czekać na ten CUD, kiedy Harry spojrzy w moim kierunku. I wtedy szybko zemdleć na jego oczach, by mógł się mną potem zaopiekować.

Tak, wiem, że genialne. I nawet realne w wykonaniu, bo... nie, nawet nie chciałam myśleć o tych wszystkich dziwactwach, które odstawię, gdy w jakikolwiek sposób Harry na mnie spojrzy. Wystarczy mi, że teraz, praktycznie dziewięć godzin przed koncertem dostaję palpitacji serca i nawet widok przyjaciółek nie pomaga mi się uspokoić.

PRZECIEŻ ZA DZIEWIĘĆ GODZIN SPOTKAM SIĘ Z MOIM PRZEZNACZENIEM.!
***

Z westchnieniem politowania przycisnęłam słuchawki do uszu, starając się skupić na Halestorm i wyjątkowym głosie wokalistki. Ale chociaż dźwięk był na ful, a ja całą siłą woli starałam się odciąć od reszty świata, nadal do moich uszu zamiast "I miss the misery", docierały jakieś słodkie piski i darcia o jakimś pieprzonym One Direction.

I w tym momencie marzyłam tylko o jednym. Strzelić ojca i mamuśkę, że przyszło im do głowy tworzyć takiego... człowieka, którego kazano mi mianować moją siostrą. I na co im to niby było.? I tak się rozeszli, a ja zostałam z tą... fanką One Direction na karku. I jeszcze musiałam znosić te wszystkie okrzyki jej przyjaciółeczek.

A jakby tego było mało, musiałam poświęcić wieczór na jakiś beznadziejny koncercik pięciu wypacykowanych kretynków z rozbujałym ego. Wieczór... Cały dzień, bowiem te małolaty kręciły się po domu już od siódmej rano. Piszcząc, krzycząc i wydając inne, nieartykułowane dźwięki. A ja już miałam tego powyżej każdej dziurki w nosie.

Bo ileż do cholery można.? I to w kółko o jednym i tym samym.? Jakimś pieprzonym koncerciku, który kosztował... no jak zobaczyłam cenę biletu, to słowo daję... Takiej kasy i przez miesiąc nie dałabym rady przepuścić. A dla nich to jeszcze była jakaś okazja. I nie mówię wyłącznie o mojej siostrze, ale o tych wszystkich... dziewczynkach, które będę musiała dzisiaj oglądać. I słuchać ich pisków na widok jakichś pięciu wypacykowanych, nienaturalnych gęb. A co najgorsze, każda będzie chciała zwrócić ich uwagę i z miejsca któregoś w sobie rozkochać. Tak o, po prostu, od jednego spojrzenia. Tak jak się naoglądały w tych durnych komediach romantycznych.

I ja, do cholery, JA, z własnej woli zgodziłam się brać w tym udział. I z miejsca zostałam obarczona misją zawiezienia Darlene i jej kumpelek na koncert, przeczekanie w samochodzie najgorszego, a potem rowiezienie ich z powrotem do domów. Nikt jednak nie pomyślał o tym, ze przez ten cały czas będe musiała słuchać o ich przeżyciach. A sądząc po tym, co teraz wyprawiają, czeka mnie noc wynurzeń.

No po prostu pięknie...

Z jękiem rozpaczy, szybkim gestem ściągnęłam z głowy słuchawki i rzuciłam je gdzieś przed siebie. I nawet nie słyszałam huku uderzenia. Co tylko jeszcze bardziej mnie zirytowało, więc z bezradności stanowczo przekręciłam się na brzuch, wtulając twarz w poduszkę, jakby to w jakikolwiek sposób miało mi pomóc w rozładowaniu nerwów. Chociaż... Gdy tak zaczęłam walić głową o poduszkę, coś tam mi się poprawiło. Może, by osiągnąć efekt idealny, powinnam zamienić poduszkę na ścianę.?

Tak, nie wiozłabym gówniar na koncert i sprawa byłaby rozwiązana.

Jednak telefon, wibrujący gdzieś w mojej kieszeni, zaprzepaścił szanse na realizacje mojego pomysłu. I zamiast wstać, podejść do ściany i z całej siły pieprznąć w nią głową, tylko wyjęłam komórkę z kieszeni. I naciskając odpowiedni przycisk, przyłożyłam ją do ucha. Nawet nie patrząc kto dzwoni.
- Halo.? - wyrazistość mojego głosu wytłumiła poduszka, w którą nadal wtulałam swoją twarz. Ale nie chciało mi się nic z tym robić, zwłaszcza dla tego kogoś, kto śmiał w tym momencie do mnie dzwonić.
- Skarbie, brzmisz trochę niewyraźnie... - głos niski, dźwięczny, można by powiedzieć melodyjny. Skażony w swoim wydźwięku nałogiem tytoniowym. Taaak, tego głosu nie dało się pomylić z żadnym innym. To był Scott. A więc nie mogłam nawrzeszczeć po prostu na tego kogoś i po prostu się rozłączyć, jak to miałam w pierwotnym zamierzeniu. Musiałam się wykazać czymś więcej, a przynajmniej powodem do krzyku, więc z westchnieniem podniosłam się na łokciach, szykując się na dłuższą rozmowę. - Stało się coś.?
- Nie. Nic się nie stanie, jak mnie po prostu zaraz zabijesz. - mruknęłam ciężko, autentycznie marząc o tym, co właśnie wyraziłam słowami.
- Widzę, że humor coś nie dopisuje... - rzucił, jak na geniusza przystało, po czym, o ile słuch mnie nie myli, zaśmiał się cicho. A ja tylko przewróciłam oczami. - Ale zaraz to naprawię. Mam bilety. - stwierdził wesoło, co niejako tylko jeszcze bardziej mnie rozjuszyło.
- Jakie. Cholera. Bilety. - wycedziłam oddzielnie każde słowo, zaciskając pięść skraju poduszki i potrząsając nią gwałtownie. Ale nawet na chwilę nie pomogło mi to z nerwami.
- Na Aerosmith w Londynie. - wyjaśnił spokojnie, ignorując mój ton pełen wściekłości. - Kumpel nas zawiezie, nie ma obaw, trzeba tylko trochę sypnąć na benzynę... Jak się sprężysz, za godzinę powinniśmy wyjeżdżać. - dodał po chwili, jakby już wszystko było ustalone. A czy ja kurczę, na cokolwiek się zgadzałam.?
- Scott, do cholery, ja już dzisiaj mam jeden koncert w planach. - rzuciłam szorstko, starając się nie wybuchnąć. Katowałam się przy tym jakimiś pieprzonymi głębokimi wdechami, by przy okazji czegoś nie rozwalić. No i oczywiście nadal zaciskałam pięść na poduszce... Mieszanka, niejako wybuchowa.
- Co jest lepsze od Aerosmith.? - Scott najwyraźniej nie chciał gładko przyjąć do wiadomości, iż nie chciałam tak po prostu, z uśmiechem na ustach przyjąć jego propozycji i jeszcze mu za to podziękować.
- One Direction. - rzuciłam krótko, nie chcąc dać się sprowokować. Jednak jego reakcje były zbyt denerwujące... Zwłaszcza, że dokładnie wczoraj narzekałam mu o tym pieprzonym koncercie, siostrze i setce innych rzeczy, które miałam dzisiaj przeżyć. I wygląda na to, ze te wszystkie moje wynurzenia tak po prostu sobie olał.
- Co.?
- Kretynie, obiecałam siostrze, że z nią pójdę, tak.?! - przypomniałam mu, już nie trzymając nerwów w ryzach. Zaczynałam powoli tracić jakąkolwiek cierpliwość.
- Olej gówniarę, sama mówiłaś, że cię wkurza. -... zwłaszcza po takich komentarzach, wygłoszonych dumnym, cwaniackim tonem.
- Scott, wiesz co.? Ty mnie wkurzasz. - prychnęłam, irytując się jego arogancją. No jak on mi śmiał w ogóle dyktować co powinnam, a co nie.? Jeśli bym chciała, to mogłabym i z Katy Perry pójść na Stonesów, jemu cholera nic do tego. - Wolę iść z nią na One Direction, niż z tobą na Aerosmith.
- Żartujesz sobie ze mnie.? - głos Scotta przeszedł w jakieś wyższe rejestry, co oznaczało, iż zaczął się unosić. Czyli znowu szykowało się na jakąś pieprzoną kłótnię. - Wiesz, że te bilety są nie do dostania.? - rzucił, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie, a ja właśnie rezygnowałabym z lotu w kosmos. Ale sorry chłopcze, ja mam lęk wysokości...
- A chuj mnie to obchodzi. - prychnęłam krótko, budząc w sobie bojowy nastrój. - Nie będziesz mi tu dyktować z kim i gdzie mam spędzać wieczór. - zastrzegłam z miejsca i chcąc zaakcentować powagę swoich słów, podniosłam się do pozycji siedzącej.
- Okej, nie chcesz to nie jedź. Prosić cię nie będę. - ton Scotta przybierał już głęboką urazę, spowodowaną moimi słowami. Wyrażając się kolokwialnie, robił mi łaskę, że w ogóle chciał ze mną jeszcze gadać. - Załatwiłem te bilety, bo wiem jak lubisz ten zespół. Co z tym zrobisz, to twoja sprawa.
- No właśnie, tylko moja. - przyznałam mu rację, ale tylko po to, by zaakcentować moją irytację. - Dzięki za troskę, ale jest ona zdecydowanie zbędna.
- No jasne, jak zwykle. - prychnął, nadal obstając w tym swoim aroganckim tonie. Który nad wyraz mnie wkurzał.
- Jak zwykle.? - uczepiłam się jego wypowiedzi, która aluzyjnie miała mi nieźle dopiec. - Chcesz mi coś powiedzieć.?
- Tylko tyle, że jesteś choleryczką i znowu wpadasz w ten swój stan manii. - wyjaśnił "mój ukochany", popadając w ostry, wkurzony ton. - Ochłoń trochę, dobra.? Uspokój się, napij wody, nie wiem. Ale cholera, daj sobie na wstrzymanie.
- A spierdalaj z takimi radami. - rzuciłam w końcu, rozłączając się definitywnie. I jakby na rozładowanie wszelkich nerwów, trzasnęłam komórką o podłogę. Co oczywiście pochłonęły piski, krzyki i nie wiadomo co jeszcze, dochodzące tutaj z pokoju Darlene.

Cholera. Niech. Mnie. Ktoś. Zabije.


***
No i trójeczka... Nie jestem może jakoś specjalnie zachwycona tym rozdziałem, ale to już chyba zakrawa o regułę, że generalnie nie podoba mi się to, co sama stworzę. Więc to chyba nic dziwnego. I nie przeczę, trochę musiałam się nagłowić nad wydarzeniami, czy już polecieć z koncertem, czy jeszcze potrzymać Was w niepewności. A i tak efekt jest niezależny ode mnie, bowiem gdy piszę - nie myślę. To, co powstaje często i dla mnie jest zaskoczeniem. Mam jednak nadzieję, że nikogo tym wszystkim nie zanudzam, bo jakby nie patrzeć, dążę tylko do jednego i dojść do tego nie potrafię... Ale w końcu przyjdzie czas i na koncert, wszystko w swoim czasie. Na razie chciałam się skupić na tej pokręconej relacji rodzinnej sióstr Parker oraz związku starszej z nich. Czy nie przesadzam w tym kierunku, pozostawiam to Waszej ocenie. Mimo wszystko mam jednak nadzieję, że mnie zrozumiecie, zwłaszcza, że już w następnym rozdziale zamierzam opisać ten "przełomowy" koncert. I naprawdę chciałabym wytrzymać w tym tempie, które nadałam ostatnimi rozdziałami. Bowiem... cóż, dodaję coraz częściej. Jak tak dalej pójdzie, to codziennie zacznę coś dodawać ;). Ale na poważnie, z całego serca dziękuję wszystkim za zainteresowanie tym moim bujaniem. To nowa historia, w moim mniemaniu nieco banalna, więc cieszę się z tak pozytywnej reakcji. No bo kurczę... Wyświetlenia, rosnące z zawrotną szybkością i te wszystkie miłe komentarze, które mam przyjemność czytać.. Nic bardziej milszego spotkać mnie nie mogło. Tak więc dziękuję ;).

I do następnego rozdziału.! ;*

piątek, 24 maja 2013

Dwa.



- Sorry, Lou, naprawdę nie chciałem, żeby tak wyszło. - Scott od dobrych pięciu minut rzucał mi dokładnie tą samą śpiewkę co zazwyczaj, tym samym skruszonym tonem. Że "nie chciał", że "nie wie jak", że "chciał mi pomóc, ale nie mógł". Tratatatata.
- Scott, słyszałam to już tysiące razy, mógłbyś czasami pokusić się o zmianę repertuaru. - warknęłam do słuchawki, automatycznie mocniej zaciskając na niej swoją dłoń. Drugą na przemian, to rzucając, to łapiąc żółtą piłeczkę, którą Mandy sprezentowała mi na ostatnie urodziny. By w racjonalny sposób móc rozładować nerwy. Do rozmowy ze Scottem, leżeć na łóżku w swoim pokoju z szarpanymi nerwami - idealna.
- Przepraszam - mruknął cicho, ku mojemu zaskoczeniu. No tak, tego rzeczywiście jeszcze dotąd nie było. - Przykro mi, że cię złapali. Następnym razem na to nie pozwolę. - jego ton był podejrzanie zdecydowany. Jak nigdy dotąd.
- I co niby zrobisz.? - zmarszczyłam brwi, próbując w racjonalny sposób wyjaśnić sobie jego dziwaczną zmianę. Bo gdzie skomlenia, błazenady i to "nie martw się, mała".? Ktoś mi faceta podmienił, czy jak.?
- W razie czego, odbiję cię. - rzucił wesołym tonem i oczami wyobraźni niemalże widziałam jak się szczerzy. Mimowolnie się uśmiechnęłam i zaciskając dłoń na piłeczce, pokręciłam głową.
- Tobie odbija, wiesz.? - odparłam, starając się, żeby nie zabrzmiało to zbyt przyjemnie. Faceta przecież należy trzymać krótko, prawda.? Niech sobie nie myśli...
- No wiem, od dawna. Na twoim punkcie. - jego kolejna wypowiedź już konkretnie mnie rozwaliła. Mało co się własną śliną nie zakrztusiłam, a z wrażenia aż podniosłam się do pozycji siedzącej. I z przejęciem poczęłam wpatrywać się przed siebie, a dokładniej rzecz ujmując, biegałam niespokojnie wzrokiem po bałaganie zbierającym się na terenie całej podłogi.
- Scott, przestań tyle chlać. - wykrztusiłam w końcu, gdy mój głos doszedł ze sobą do ładu. Bo co tu ukrywać... To całe zachowanie było niepokojąco dziwne.
- Jestem trzeźwy jak niemowlę. - Scott westchnął niecierpliwie, po czym mruknął coś mało zrozumiale. - Mówię tylko jak jest. - dodał po chwili donośniej i o wiele bardziej radośnie. Co też niejako było nowością...
- A jak jest.? - zapytałam, tak dla pewności. Bo coraz bardziej wydawała mi się prawdopodobna wersja z podmienieniem.
- Jest dobrze. - usłyszałam nagle za uchem. Aż podskoczyłam, zaskoczona, upuszczając przy okazji telefon. Odwróciłam się gwałtownie, znajdując się nagle twarzą w twarz ze Scottem. Uśmiechniętym brunetem z kręconymi, dłuższymi włosami, dzisiaj spiętymi w kucyk, zielonymi, wąskimi oczami i zdecydowanym zarysem szczęki. No i tymi malinowymi ustami, które już po chwili musnęły moje wargi.
- Jak do cholery ty tu...? - sapnęłam z przejęciem, biorąc głęboki oddech po tym niespodziewanym wejściu. I kolejny przelotny pocałunek złożony przez Scotta.
- Po prostu się stęskniłem. Żadne okno na pierwszym piętrze nie jest dla mnie przeszkodą. - szepnął, nachylając się ku mnie coraz bardziej i mówiąc praktycznie do mojego ucha. Na tyle blisko, że zaczął je łaskotać podmuchami powietrza. Mimowolnie uśmiechnęłam się, poddając się jego delikatnym pocałunkom składanym już po chwili na mojej szyi. Ale mimo wszystko zbierając w sobie całe racjonalne myślenie, które pomogło mi się odsunąć. I wycelować w niego srogie spojrzenie.
- Porąbało cię.? A jakbyś spadł.? - warknęłam, starając się, by mój głos był odpowiednio szorstki. Co w związku z jego nieustannym uśmiechem goszczącym mi przed oczami nie było znowu takie łatwe.
- To byś się mną opiekowała - rzucił wesoło, tylko pogłębiając uśmiech.
- Skąd ta pewność.? - nie dając nic po sobie poznać, podniosłam tylko lewą brew. A on wyszczerzył się jeszcze bardziej i znowu ku mnie nachylił.
- Bo już się na mnie nie gniewasz. - szepnął mi wprost do ucha, po czym delikatnie musnął je wargami. Zaraz potem, bardziej już zdecydowanie, wpił się w moje wargi, wyrzucając z mojej głowy jakiekolwiek myśli.
Miał rację, już się nie gniewałam.
***

Ojciec dokładnie wiedział co robi. Dokładnie. Miał nas dosyć i jak zwykle to ja musiałam gorzej oberwać. Tej się nawet słowa nie dostało za tatuaże, a ja straciłam szansę na koncert. Definitywnie. Bo tatuś musiał wykazać się inwencją twórczą  i zamiast wprost powiedzieć mi, że nigdzie nie idę, urządził sobie jakieś podchody. Zasłaniając się kretyńsko buntowniczym nastawieniem Lou. No przecież od początku wiedział, że ta... ruda małpa w życiu nie zgodzi się pójść na koncert. Prędzej by dżdżownicę zjadła niż dała się tam zaciągnąć. Bo ona ma oczywiście swoje zasady.
Siostra, kurczę... I uwierzyć, że dzieli imię z jednym z chłopaków...

Przez te wszystkie narastające we mnie negatywne uczucia, poczułam jak znowu głodnieję. Jakiś piętnasty raz od tamtej rozmowy z ojcem. Po której zamknęłam się z trzaskiem w pokoju. Niestety, skończyły się moje dotychczasowe zapasy żywności, a brzuch nadal burczał i burczał. I pomimo mojego wszechobecnego oznajmienia, iż nigdy więcej z pokoju nie wyjdę, ruszyłam na korytarz.

Mijając pokój Lou, z którego dochodziły dosyć charakterystyczne pomruki, szepty i odgłosy całowania, delikatnie pokręciłam głową. Znowu "godziła się" ze Scottem po piątkowej akcji. I znając życie, w kolejny piątek znowu się pokłócą. I tak w koło Macieju. Co to w ogóle za związek.? Kłótnia, godzenie się, kłótnia, godzenie się, gorsza kłótnia, zerwanie, godzenie się, powrót. I w życiu nie słyszałam, żeby którekolwiek wspomniało o uczuciu. Nawet zwykłego "kochanie", czy "skarbie". Tylko te "randki" na kolejnych wiecach.
Po prostu zero romantyzmu...

Jak ja już dopadnę Hazzę, to to wszystko będzie inaczej wyglądać. Na pewno nie tak przyziemnie i racjonalnie jak u mojej siostry. To musi być coś wyjątkowego, nieziemskiego i takiego, żeby inni pozielenieli z zazdrości.

Tylko najpierw muszę go dopaść, a przez moją siostrę-kretynkę szansa zaczęła przepadać. I co z moich marzeń.? Wyparowały, zostawiając po sobie uczucie niezaspokojonego głodu.

Dlatego lodówkę otworzyłam z niemałym piskiem szczęścia. Wzrokiem ogarnęłam złożone w niej góry jedzenia, napawając się ich widokiem. I miałam ochotę na wszystko. Na ser, wędlinę, jakieś warzywa... Wszystko co tylko było do schrupania. Ale ostatecznie po tych wszystkich kolorach, mój wzrok padł w końcu na niewielki słoiczek z Nutellą. I uśmiechając się do siebie wielce zadowolona, wyjęłam szklane naczynko z lodówki. I stopą zatrzaskując drzwi chłodziarki, ruszyłam w kierunku szuflady w której były łyżeczki.

Nie bawiłam się w żadne kanapki. Odkręciłam słoik, zatapiając łyżeczkę w czekoladowej mazi. Która już po chwili wylądowała z przyjemnością w moich ustach.
Taaaak, dokładnie tego było mi trzeba na moje skołatane nerwy... Odrobina czekolady i człowiek od razu staje się weselszy...

Jednak długo to nie trwało. Słoiczek po półgodzinie delektowania został opróżniony do połowy. A do kuchni wkroczyła Lou z całą tą swoją otoczką buntu. Wówczas mój nastrój padł. I pozostało tylko rozgoryczenie po niemocy w spełnieniu jednego z największych marzeń w moim życiu.
Jeden koncert, czy to tak wiele...?

- Nutella jest moja. - zagrzmiała Lou, posyłając mi piorunujące spojrzenie. Odwzajemniając je, rzuciłam łyżeczką na szafkę i z głośnym hukiem odstawiłam też na nią słoiczek. A udław się, kurczę... - Dziękuję - rzuciła Lou przesłodzonym tonem, niebezpiecznie zbliżając się do mojej osoby. Mimowolnie odsunęłam się od toru jej podróży, by przypadkiem nie dostać. Niby dotąd aż tak agresywna nie była, ale w zasadzie... nigdy nic nie wiadomo. Lepiej uważać, prawda.?

Ale jak się okazało, Lou przyszła tylko po Nutellę. I tak samo jak ja przed chwilą, zanurzyła łyżeczkę w czekoladzie, delektując się po chwili jej smakiem. Który z miejsca mi się przypomniał...
I znowu poczułam narastającą irytację... Za brak czekolady, brak siostrzanej więzi i brak koncertu. Życie jest całkowicie niesprawiedliwe.
***

- Nawet się nie czaj, nie idę na żaden koncert. - warknęłam stanowczo, kiedy brązowe gały Darlene wbiły się w moją twarz z niewypowiedzianym błaganiem. Nadal bolał ją ten idiotyczny koncert i zakaz ojca. Swoją drogą, tatuś sprytnie to wykombinował, żeby dała mu spokój... Pozostawał jedynie fakt, że gówniara teraz ode mnie się nie odczepi.
- Proszę... - jak podejrzewałam natychmiast włączyło jej się to Disney'owskie spojrzenie i błagalny ton.
- Nie. - westchnęłam z politowaniem, tracąc nagle ochotę na czekoladę, która jeszcze przed chwilą sprawiała mi taką przyjemność. Ale wystarczyło towarzystwo Darlene i wszystko się posypało... Zakręciłam więc słoik i z hukiem odstawiłam go na blat szafki, przy której obie właśnie stałyśmy.
- Lou, błagam... - siostrzyczka najwyraźniej nie zamierzała rezygnować z rozmowy. W przeciwieństwie do mnie.
- Nie. - rzuciłam sucho i ignorując jej osobę poczęłam oddalać się w kierunku wyjścia. Jednak cichutkie kroki tuż za mną upewniły mnie w teorię, że upór był u nas rodzinny.
- Proszę, proszę, proszę... - ciąg jednego słowa napadł na moje uszy, przez co nie wytrzymałam. Zacisnęłam dłonie w pięści, zatrzymując się gwałtownie. I odwracając się przodem do Darlene z nienawistnym spojrzeniem rzucanym z góry.
- Powiedziałam nie i koniec. - syknęłam zdecydowanie, patrząc centralnie w jej rozszerzające się źrenice. - Zdania nie zmienię. Nie idę z tobą na żaden pierdzielony koncert. - mruknęłam ostro, zbierając się do odejścia. Zatrzymał mnie jednak cichutki głosik siostry.
- Lou... Proszę... - mruknęła niemalże płaczliwie, co poniekąd łagodząco podziałało na moje nerwy. I tylko sapnęłam z irytacji nad własnym idiotycznym sentymentalizmem. - Jesteśmy siostrami, czy nie.?
- Podkablowałaś ojcu o tatuażach. - syknęłam w jej kierunku, starając się ignorować każde kolejne brązowe spojrzenie. - Teraz nie będę miała życia. I za to mam iść z tobą na koncert.?
- Nie, nie za to. - natychmiast rzuciła w odpowiedzi. - Zrobię co zechcesz. Będę sprzątała twój pokój przez miesiąc... - zerknęła na moją sceptyczną minę, wahając się chwilę. - dwa... no dobra, trzy. Będę ci gotować, przynosić śniadania do łóżka. Proszę, proszę, proszę, proszę, proszę, proszę, proszę, proszę, proszę, proszę, proszę, proszę, proszę, proszę - kolejny raz zasypała mnie ciągiem jednego wyrazu, co niejednoznacznie zaczęło mnie irytować. I już kazałam jej się zamknąć, a także definitywnie odmówić, kiedy pomyślałam sobie o konsekwencjach. O tych wszystkich prośbach przez następny tydzień. A gdy się nie zgodzę, o każdej zemście, którą na mnie wykona. Jak jej nie udostępnię wizji tego pieprzonego koncertu, gówniara zatruje mi życie. Każdą jego część. Powoli, sprytnie i złośliwie, tak jak tylko ona potrafi. A tego to ja zdecydowanie nie chciałam.
- To, nie ma cię w domu w piątek, bo ojca nie będzie i Scott wpadnie, o czym tatuś się oczywiście nie dowie, dwie stówy i mogę iść. - syknęłam w końcu, stawiając, moim zdaniem, racjonalne warunki.
- Tak.! Zgadzam się.! - Darlene najwyraźniej również tak uważała, gdyż po chwili pisnęła przejęta i podskoczyła z radości. - Czyli pójdziesz.? - spytała po chwili niepewnie, najprawdopodobniej niekoniecznie dowierzając w moją nagłą zmianę.
- Pójdę. - kiwnęłam głową, ignorując jej nagły pisk radości i kolejne podskoki szczęścia. - Ale jak zacznę rzygać tęczą, to nie moja wina...


***
No i jestem z dwójeczką... :). Aż się sobie dziwię, że tak szybko się wyrobiłam. Tydzień od pojawienia się poprzedniego rozdziału... Jak na mnie to niezły czas :). Swojej opinii względem treści wyrażać nie będę, gdyż... no, nie będę :). W każdym bądź razie jakiś związek z jedynką to ma, więc nie jest źle :). No i pojawia się nowy bohater... Właściwie na początku nie miałam zamiaru umieszczać go w jako takiej akcji, ale w zasadzie... czemu nie. Jestem ciekawa jak Wam się spodoba ten "facet" Louise :).
No i oczywiście dziękuję wszystkim za te komentarze pod jedynką. Jestem dopiero na początku, a tu już CZTERY.! :). Ahhh, nie mogę aż w to uwierzyć :). Dziękuję bardzo wszystkim, którzy poświęcili chwilę, by podnieść mnie na duchu kilkoma słowami. To dla mnie naprawdę bardzo motywujące :).

KOCHAM WAS.! ;*